poniedziałek, 30 listopada 2009

Poludniowy szlak











O siodmej, zgodnie z planem, ruszamy do Vientianu - choc podrozujemy autobusem, mamy wrazenie, ze jest to raczej rollercoaster. Raz w lewo, raz w prawo, w dol i w gore, przyspieszamy i zwalniamy, skret o 90 stopni - szybko w dol i znow wolniutko pod gore...Glosnio jak w wesolym miasteczku, kierowca (majac najwiekszy pojazd na drodze), daje upust swojej wladzy - trabi co pol minuty i serwuje nam laotanski rock ( zgroza!!! ), kilku miejscowych cierpi na chorobe lokomocyjna - marzenie o slodkim snie, odplywa w sina dal. Po 9-ciu godzinach, nasz gorski rollercoaster, zatrzymuje sie w Vientianie.
W stolicy trwaja przygotowania do letniej olimpiady. Mijamy ekipy remontowe, banery SEA Games 2009, migoczace swiatelka i kierujemy sie do guesthousu Syri 1 - bedacego wlasnoscia jednego z lokalnych artystow. Urzeka nas zapach kadzidelek palacych sie przed wejsciem, w recepcji, na werandzie i w kilku korytarzach. Zostajemy na trzy dni. Vientiane, podobnie jak Luang Prabang, ma w sobie cos, co sprawia, ze od razu dobrze sie tu czujemy. Pomimo tego, ze jest stolica, niczym nas nie przytlacza i szybko znajdujemy tu "swoje" miejsca. Jednym z nich jest pas zieleni, miedzy nocnym marketem, a Mekongiem, gdzie dzialaja uliczne restauracje. Przez trzy noce stolujemy sie w jednej z nich. Najlepsze jedzenie, jakie do tej pory jedlismy w Azji zostalo zaserwowane nam w Chiang Mai, a przygotowywane bylo przez nauczycieli tajskiej kuchni. Po drugiej stronie rzeki, vientianska rodzina, smialo z nimi konkuruje, powodujac, ze kazda kolacja zjedzona u nich jest ukoronowaniem dnia. Ze smutkiem zjadamy, ostatnia z nich i z kambodzanska wiza, o swicie ruszamy na poludnie.
Jadac w dol Laosu, goscimy w coraz mniejszych miastach - kolejny nocleg to Savannakhet. Trzecie co do wielkosci miasto...jest tak malutkie, ze w ciagu godziny zwiedzamy je cale. Szybko zaprzyjazniamy sie z Japonka, prowadzaca tu ( od trzech tygodni ), malutka kawiarnie i sprzedajaca produkty fairtrade. Nastepnym przystankiem w drodze do Krainy Czterech Tysiecy Wysp, bedzie Pakse...

piątek, 27 listopada 2009

Chillout










Melanz swiatel i kolorow - tak wita nas Luang Prabang. Z wielkimi plecakami przeciskamy sie przez waskie alejki nocnegu marketu, miedzy chustami, torebkami, pantoflami, bizuteria i stoiskami z jedzeniem. Nisko pochylajac glowy pod zadaszeniami kramikow juz po chwili wiemy, ze jest to miejsce, w ktory chcemu zostac na dluzej. Kierujac sie na zachod, spotykamy naszych polskich znajomych z Chiang Khong - szybko daja nam namiary na uliczki z hostelami, poza "glownymi" noclegowymi szlakami. Nie mamy jednak lekko, jestesmy w porze kiedy, wszystkie slow i speedboaty przycumowaly juz do przystani, przywozac na swych pokladach setki turystow. Wiekszosc pokoi jest juz zajeta, albo ich cena trzykrotnie przewyzsza nasz budzet. W koncu udaje nam sie znalezc miejce, w malym guesthousie na obrzezach miasta. Nad drzwiami wisi gruby, drewniany slon - pokoj numer 106.
Rankiem, jeszcze przed zegarkiem, budzi nas slonce. Yupiii!!! Gleboko chowamy polary i objadamy sie bagietkami z truskawkowym dzemem. Przy recepcji stoi komputer, mamy nadzieje skorzystac z darmowego internetu, ale poniewaz nasz guesthouse, to rowniez dom laotanskie rodziny, ledwo siadam do komputera - zjawia sie kilkuletnia dziewczynka z wielka paczka chipsow i patrzy na mnie z wyrzutem. Pokazuje jej na palcach, ze potrzebuje 5 minut, odchodzi niezadowolona, by wrocic po niespelna minucie. O.K - daje za wygrana i ruszamy na miasto. Znajdujemy internetcafe i probujemy polaczyc sie ze swiatem. Klik ( 3min ) i otwiera sie strona interii, klik ( 3 min ) - otwiera sie poczta, wpisuje login - klik ( 3min ) - otwieraja sie odebrane wiadomosci, wybieram pierwsza - klik ( 3min )... - dzis odpuszczamy sobie internet. Kawe wypijamy nad Mekongiem. Jest boska, tak jak cale Luang Prabang, ktore pomimo sporej ilosci turystow, jest tak przyjemne, ze opuscimy je ze smutkiem. Kluczac waskimi uliczkami, znajdujemu terminal 2, z ktorego jutro wyruszymy do stolicy. Podroz to znow okolo 10 godzin, wiec zalezy nam na jak najwczesniejszym autobusie. Na dworcu, mlody chlopak sprzedaje bilety i udziela informacji. Pytam o autobus do Vietnianu. Mowi, ze jest tylko jeden, vip-owski, za sume dwukrotnie wyzsza niz oczekujemy. Cos nam sie niezgadza, tylko jeden autobus do stolicy i do tego vip-owski, a co ze zwyklymi lokalnymi autobusami? Krece sie chwile po dworcu, by w koncu znalezc lokalny autobus - pytam kierowce, o ktorej jedzie. O 16.00, ceny biletow nie zna, mam zapytac w informacji. Wracam z powrotem - stanowczym glosem informuje, ze wlasnie znalazlem LOKALNY autobus, ktory jedzie do Vietnianu o 16 - ej i w takim razie chce wiedziec, czy sa jakies inne, wczesniejsze. Chlopak smieje sie serdecznie - " A Vientiane, no Vietnam". Pierwszy jest o 7 - ej rano, cena przystepna.
Wieczorem zamawiamy kolacje w hostelu, do 18 - ej czekamy na kucharke, a kiedy w koncu sie zjawia, na karcie dan pokazujemy, co chcemy zjesc. Kucharka ( niestety nie znamy jej imienia ), smieje sie i rozklada rece - menu jest tylko po angielsku. Rezygnujemy z wybranych potraw i zamawiamy phat thai ( lokalna nazwa, znana kazdemu ), na kartce po laotansku mamy napisane, ze nie jemy miesa i ryb. Po chwili dostajemy pyszne jak zawsze jedzonko, a Basia imponuje jej ( widze jak kilkakrotnie patrzy ukradkiem na jej talerz ),zjadajac do konca bardzo ostre danie. Z pelnymi brzuszkami kladziemy sie spac, bo o 5 - ej rano znow musimy ruszyc w dalsza droge.
O swicie, miasto zegna nas zapachami palenisk i kadzidelek z buddyjskich swiatyn...

środa, 25 listopada 2009

Po drugiej stronie Mekongu

Wedlug naszych informacji ( przewodnik i lokalasi ) autokar powinien odjezdzac o 9.30. Na wszelki wypadek jestesmy na dworcu okolo 8.45, kupujemy bilety i...ruszamy o 9. Czeka nas 200km waskiej, gorskiej drogi. Jedziemy powoli, respektujac wszystkie ograniczenia predkosci do 30km/h, do 20km/h...Zakretow jest tu wiecej niz prostych odcinkow i sa tak ostre, ze przed kazdym z nich kierowca trabi, ostrzegajac, ze nadjezdzamy. Trabi tez na motocylistow, rowerzystow, male dzieci, psy, koty, kury i male czarne swinki maskotki. Za oknami rozciaga sie widok na laotanskie gory ( robia na nas duzo wieksze wrazenie niz te po tajskiej stronie ). Mijamy bambusowe domki, papryczki chilli suszace sie na sloncu, buddyjskie swiatynie - wszystko skapane w leniwej slonecznej atmosferze.
Nasza uwage szybko przykuwa podrozujacy z nami buddyski nauczyciel ( okolo 50 - 60 lat) i jego dwaj uczniowie ( 18 - 20). Dobrze mowi po angielsku i jest bardzo rozmowny, wszystkich bialych pyta skad i dokad jada, jaki maja zawod, jaka skonczyli szkole...Bije od niego wewnetrzne cieplo,BARDZO DUZO sie smieje. Na jednej ze stacji, kupuje trzy bambusowe rurki, zaintrygowany podchodze i pytam co to. "Bamboo sticky rice" - z usmiechem gladzi sie po brzuchu. Pytam czy jest slodkie. "Very". Lepszej zachetny nie potrzebuje, kupuje jedna i objadamy sie nia w czasie dalszej drogi. Pychota!!!
O 18 wysiadamy na terminalu 3 - jadac do centrum, patrzymy jak pomaranczowe postacie powoli znikaja w promieniach zachodzacego slonca...

36.6 - Welcome in Lao

Przed wyjazdem do Azji zastanawiamy sie czy kupic termometr. Kasia rozwiewa nasze watpliwosci, twierdzac ( zreszta slusznie ), ze bez problemu kupimy je w kazdej aptece. Okazuje sie jednak, ze zupelnie ich nie potrzebujemy, bo w Europie panuje epidemia swinskiej grypy, wiec na kazdej granicy, zupelnie za darmo mierza nam temperature - dzis 36.6 - welcome in Lao. Ustawiamy sie w kolejce po wizy. Skladamy paszporty i pol godziny czekamy az nas zawolaja po odbior. W tym czasie sprawdzam cene - dla Polski ( jedna z nizszych ) jest to 30$. W koncu przychodzi nasza kolej, oficer oddaje nam paszporty i mowi - 31$. No tak, pewnie jak zawsze ten sam blad - Poland - Holland. Szeroko sie usmiecham i powoli sylabuje:
POLAND THIRTY DOLLARS.
On z rownie szerokim usmiechem odpowiada:
WEEKEND ONE DOLAR EXTRA.
Dworzec oddalony jest od miasta okolo 8 km, a ostatni autobus do Lunang Namtha jest za godzine, wiec nie mamy wyboru - bierzemy tuktuka. Cena jak zwykle zawrotna i niewiele udaje nam sie z niej zbic. Bilet dla jednej osoby do Luang Namtha ( 4 godziny drogi ) kosztuje prawie tyle co nasz tuktuk ( 15 min ). Kiedy dojezdzamy do celu, slonce powoli chowa sie za gorami. Wedlug Lonely Planet, stad do naszego hostelu powinnismy miec jakies 400 metrow, problem w tym, ze otacza nas kompletna pustka. Okazuje sie, ze jestesmy na dworcu dla minibusow, oddalonym od miasta jakies 10km - nie mamy wyboru, cala grupa zrzucamy sie na tuktuka do centrum...ktore przejechalismy jadac na dworzec. Z wlosko - hiszpanska para ruszamy na poszukiwanie noclegu. Szybko znajdujemy cos taniego. Przy naszym hostelu nie widze domku dla zlych duchow, ktore chyba tym razem zagoscily w glowie wlascicielki, bo sprawia ona wrazenie wariatki ( niegrozniej). Pytamy czy jest ciepla woda ( wciaz jest chlodno ). " No sun - no hot water". Nie dostrzegam w tym zadnej analogii, bo brak tu jakichkolwiek baterii slonecznych. Na kolacje wybieramy sie z Laura i Gabrielem, oraz para z Polski, z ktora nasi znajomi wybieraja sie na trekking. Zamawiamy wegetarianska opcje - warzywa z tofu, ktore dostajemy podane na glebokim talerzu pelnym...rosolu z kury. Nastepnego dnia mamy wyruszyc do Luang Prabang, czeka nas 9 godzin drogi ( 200km ) i wiemy, ze przyjedziemy tam poznym wieczorem, wiec na wszelki wypadek, na mapie sprawdzamy, gdzie jest dworzec. Jedziemy z polnocy, wiec nasza podroz zakonczy sie na terminalu 3, ktory...oddalony jest od miasta 10km. Zasypiajac, wciaz mam nadzieje, ze mamy po 36.6.

wtorek, 24 listopada 2009

Nad Mekongiem

W drodze do Chiang Khong niezle marzniemy. Na dworcu od razu wyciagamy z plecakow "zakurzone" polary i ruszamy na poszukiwanie noclegu. Mamy troche obaw, bo nie znamy dokladnego adresu, a jedyny opis jaki znajdujemy na necie brzmi - " trzeba przejsc przez most, skrecic w lewo, potem jeszcze raz w lewo i isc 15 min przed siebie...". Mamy troche szczescia, bo przy jedynym w miescie 7eleven( siec sklepow spozywczych), jest dokladna mapa, jak tam trafic. Szybko dochodzimy do celu.Guest House, prowadzony przez Tajke i Amerykanina, polozony jest nad samym Mekongiem. Zjadamy pyszne phat thai i zasypiamy zaraz po zachodzie slonca.Przy porannej kawie poznajemy czworke Polakow - jada podobna trasa i tak samo jak my marza o chrupiacych bagietkach ( w Tajlandii jest tylko chleb tostowy). O 9 rano pickupem ruszamy w strone granicy.

piątek, 20 listopada 2009

W strone Laosu










Kierujemy sie na polnoc. Za nami Bangkok, Sukhothai i Ayuthaya, czyli obecna i historyczne juz stolice Tajlandii. Omijamy taksowki, tuk tuki i expresy decydujac sie na pociagi trzeciej klasy, z okien ktorych mozemy ogladac wszystkie mijane wioski. Slonia na wolnosci wciaz brak. Mamy przewodnik Lonely Planet na cala Poludniowo - Wschodnia Azje, wiec mapy mniejszych miejscowosci sa tak niedokladne, ze w Ayuthaya do hostelu podwozi nas nie mowiacy po angielsku policjant. Maly skuter, trzy osoby, dwa duze plecaki - wszystko to bezproblemowo dociera na miejsce. Tu spedzamy dwie noce, dzielnie walczac z gigantycznymi ( 2cm) mrowkami i bratajac sie z tajska rodzina prowadzaca mala kawiarnie. Generalnie mamy duzo szczescia do spotykanych po drodze dobrych ludzi, a Basia w jednym z pociagow staje sie na chwile wygodna poduszeczka dla kilkuletniej dziewczynki. Kolejny przystanek to Sukhothai - tu spedzamy dwie noce i ruszamy do Chiang Mai. Poniewaz wjezdzamy na teren Zlotego Trojkata po drodze policja sprawdza nasze bagaze i dokumenty - jestesmy "czysci" - mozemy jechac dalej. Chiang Mai to nasze pierwsze rozczarowanie w Tajlandii - miasto jest glosne, pelne turystow i o atmosferze tak kiepskiej, ze nastepnego dnia uciekamy z niego wprost do ... dzungli. Dwa dni spedzmy na wysokosci 1500 metrow w wiosce plemienia Akha. Dzis znow na nizinach, to ostatni przystanek przed granica, a jutro po przekroczeniu Mekongu ruszymy w strone Laosu...

sobota, 14 listopada 2009

Zakochani w Tajlandii...






za co kochamy Tajlandie?
-za usmiechnietych i otwartych ludzi na ulicach
- za nalesniki z bananem i czekolada, owoce w woreczkach w upalny dzien i ossstre warzywa smazone z ryzem wieczorem
- za przejscia dla pieszych bez swiatel, ktorych pokonanie jest rownoznaczne dla mnie ze skokiem na bungee
- za najmniejsze wroble na swiecie, dziwne koty, wielkie jaszczury w parku i gekony w pokojach, w ktorych nocujemy
- za panie na straganach, ktore probuja nas przekonac, ze ryba to przeciez nie mieso
- za mnichow buddyjskich, ktorzy ukryci w cieniu swiatynnych ruin, godzinami rozmawiaja przez swoje telefony komorkowe
Kochamy Tajlandie, w zasadzie za wszystko - z jednym malym wyjatkiem...Komary!!! Od dzisiaj przestaje sluchac Dalajlamy i wydaje im oficjalna wojne!!!

środa, 11 listopada 2009

Hong Kong - miasto tysiaca zapachow







Z lotniska autobusem A21 jedziemy do naszego hostelu usytuowanego w dzielnicy Kowloon .Powietrze jest lepkie i ciezkie , z wyczuwalnym mdlacym zapachem przypraw zmieszanych z lekko juz spalona skora z kurczaka .Tlum ludzi na ulicy przyprawia o lekki zawrot glowy ( zawsze mozna uciec do parku i popatrzyc jak starsi panowie skracaja sobie upalne popoludnia gra w warcaby...). Lekko zmeczeni spacerem wracamy do naszego o dziwo calkiem duzego pokoju ( jedynym jego mankamentem jest prysznic bez kabiny , smetnie zwisajacy nad ustepem). Walczac dzielnie z Jet Lagiem budzimy sie o 2giej nad ranem . Kawa i pomaranczowe ciastko o niewiadomym skladzie ( od wczoraj , po zjedzeniu paczka z masa z czerwonej fasoli i cukrem przestalam byc fanka chinskich specjalow ) i znowu jedziemy autobusem A21 - do zobaczenia za 3 miesiace ( o ile oficer imigracyjny pozwoli... )

12 godzin w powietrzu ....

12 godzin w powietrzu przelecialo blyskawicznie na jedzeniu przyzwoitego wegeterianskiego posilku , piciu hektolitrow wody , soku , kawy , herbaty , odmawianiu picia wina ,piwa i innych alkoholi i ogladaniu filmu z Meryl Streep . Wiwat Lufthansa !!!! Na lotnisku w Hong Kongu maly zgrzyt - pan oficer emigracyjny wyczuwa intuicyjnie , ze jestem zwolenniczka wyzwolenia Tybetu i odmawia mi wbicia pieczatki wjazdowej .Zostaje odeslana do innego oficera i jeszcze do kolejnego , czujac sie przy tym jakbym miala ukryte w plecaku kilo kokainy i dwa kilo diamentow .... Wreszcie wracam do mojego ulubionego oficera nr 1 , ktory z wielkim rozczarowaniem wbija pozwolenie na pobyt . 27 stopni i geste powietrze - witamy w Hong Kongu ....

niedziela, 1 listopada 2009

Końcowe odliczanie....

Ostatni tydzień przygotowań i zaczynamy naszą podroż !!! Huraa !!! Szczepienia wykonane ( pakiet podstawowy - trzy w prawą rękę dwa w lewą ) , ubezpieczenie zakupione ,paszporty ze świeżo wbitą wizą do Tajlandii czekają w szufladzie , pokój w hostelu w Hong Kongu zarezerwowany ( mam nadzieję , że bez pcheł). Plan na 86 dni : Hong Kong , pn Tajlandia , Laos , Kambodża, Wietnam , pd Tajlandia ( Trang i okolice ), Malezja - powrót . Duuużo do zobaczenia w krótkim okresie czasu ... Ostatni tydzień oznacza końcowe zakupy ( zegarek , adapter , karta pamięci do aparatu itp.) , pożegnalne spotkania w gronie najbliższych , pożegnalne telefony do bliskich daleko i wreszcie finałowe pakowanie plecaków . 9tego listopada wylatujemy ....