czwartek, 24 grudnia 2009

Wesolych swiat

Wszystkim naszym bliskim zyczymy Radosnych Swiat Bozego Narodzenia!!!!
P.S w Wietnamie( zostajemy tu do 13 stycznia ) nie mozemy korzystac z Facebooka ( niestety jest zakazany ), wiec nie martwcie sie jak nie mozemy odpisac na prywatne wiadomosci.

Swiateczne prezenty

Wizyta w stolicy zajela nam dwa dni i nie nalezala do specjalnych atrakcji. Miasto jest bardzo glosne, a przejscie przez szesciopasmowa ulice, na ktorych nikt nie przestrzega swiatel graniczy z cudem. Tu jednak znajdujemy najlepsza ( jak dla nas ), cukiernie w Azji, gdzie sprzedaja pyszne podgrzewane drozdzowki. Na kolejny tydzien Kambodza serwuje nam,swoje male swiateczne prezenty - SihanoukVille,Kampot i Kep. W pierwszym miejscu,od reki zalatwiamy sobie wizy do Wietnamu i dwa dni spedzamy daleko od miasta,w malym bungalowie, tuz przy plazy. Kamopt to kolejne dwa dni, w czasie ktorych wybieramy sie na trekking na Bokor Hill, odwiedzajac wymarle francuskie miasteczko. Kep to kolejne dni na plazy i jedzenie ze swiezym zielonym pieprzem prosto z pobliskiej plantacji. Dzis ( w Wigilie ) przekroczylismy granice z Wietnamem i prawdopodobnie 5 najblizszych dni spedzimy w delcie Mekongu.

środa, 23 grudnia 2009

W tyglu atrakcji

W Siem Reap robimy sobie dluzsza przerwe w podrozy i na 5 dni zatrzymujemy sie w bardzo chilloutowym hostelu - Garden Village. Po prawie dwoch miesiacach w drodze, te pare dni pozwala nam zregenerowac sily.Miasteczko nie jest specjalnie duze, ale ma swoj klimat.W ramach relaksu korzystamy z rybiego masazu. Przez pol godziny, nasze nogi podgryzane sa przez malutkie rybki i po takim zabiegu na pewno sa gotowe na dalsza droge.W Sinnging Tree ( malej eko restauracji )dostajemy najlepszy jak do tej pory wegetarianski Amok.Kawa w Butterfly Garden to spore rozczarowanie, bo zamiat 1500-et motyli jest tylko kilkanascie, leniwie odsiadajacych drzewa.Glowny cel to oczywiscie Angkor. Decydujemy sie tylko na jeden dzien zwiedzania, wiedzac, ze na pewno jeszcze tu wrocimy i zobaczymy reszte.W poszukiwaniu tuktukowca, ktory objechalby z nami kompleks swatyn, trafiamy na Dare - przesympatycznego, bardzo dobrze mowiacego po angielsku chlopaka. Korzystamy ze sprzedazy wiazanej i za niewielkie pieniadze, wykupujemy wycieczke do wodnego lasu, plywajacych wiosek, a nastepnego dnia mamy zobaczyc Angkor.Bez wachania wsiadamy do pojazdu, dostajemy sie nad jezioro Tonle Sap, jeszcze tylko przejazdzka na skuterach i wyplywamy. Po wizycie w plywajach wioska, przesiadamy sie na kanu i przez ponad godzine plywamy po dziwnej, wodnej dzungli.W drodze powrotnej, powtorka ze skuterami, przez kilkanascie minut na dwoch motorach ( kazdy z lokalnym kierowca ) scigamy sie, slizgajac po piaszczystch drogach.Ten maly rajd paris - dakar podobal nam sie najbardziej. Nastepnego dnia, na godzine przed switem, przed hostelem czeka na nas Daka. Jego bialy usmiech widzimy juz z daleka.Wizyta w Angkor jest nie do ogarnieca slowani. Tysiacletnie budowle w otoczeniu tropikalnych roslin - to jak wizyta na innej planecie. Kolejne miasto na naszej liscie to Battambang - tu mamy mala swiatynie ( niestety po Angkor, juz nie zrobi na nas wrazenia ), oraz specjalna atrakcje, o ktorej dowiadujemy sie od Amitaya. zapytany tuktukowiec bez problemu zabiera nas kawalek za miasto, gdzie rosnie drzewo, na ktorym mieszkaja, wielkie nietoperze zywiace sie owocami. Troche przeszkadzamy im we snie i widzimy,ze sa naprawde wielkie. Kolejny dzien to juz tylko odpoczynek przed wizyta w Phnom Pen...

wtorek, 22 grudnia 2009

Przepraszamy za opoznienie w relacji, ale kilka ostatnich dni spedzilismy, w bardzo malutkich miejscowosciach, z kiepskim polaczeniem internetowym. Jutro dopiszemy reszte.

wtorek, 15 grudnia 2009

Pierwsze wrazenia

W Kratie spedzamy dwa dni. To maly kurort bez specjalnych atrakcji, ktory oferuje "najladniejszy" zachod slonca w Kambodzy. My znajdujemy tu jednak inne drobne przyjemnosci. W naszej podrozy mamy swoje codzienne rytualy. Jednym z nich jest obowiazkowa poranna kawa. W Hongkongu, byla najgorsza - slaba, droga i prawie bez smaku, w Tajlandii bylo juz troche lepiej. Laotanska kawa to mistrzostwo - gesta, mocna jak ekspersso, duza i zawsze serwowana ze slodkim skondensowanym mlekiem. Kambodzanska przebija poprzedniczki, bo chodziaz jest tej samej klasy co laotanska, to ma jeszcze czekoladowy posmak - pychota. Jest tak duza, ze czasami dostajemy ja w kuflach do malego piwa!!! Wieczorem ( oprocz kolacji ) zawsze opychamy sie nalesnikami z bananami, ale w Kambodzy zastepujemy je owocami. Targi to istny wachlarz kolorow i zapachow. Wciaz nie zdecydowalismy sie na duriana, ale za namowa Amitaya ( buddysty z Izraela ) probujemy kilku nowych gatunkow.Przedziwne polaczenia smakow, powoduja, za wciaz szukamy nowych wrazen. Ze wzgledu na amebe czekajaca na nas w nieprzegotowanej wodzie, szerokim lukiem omijalismy wszystkie napoje z lodem, tu na szczescie lod jest bezpieczny, wiec pierwszy raz od pieciu tygodni w 35-cio stopniowym upale, pozawlamy sobie na napoje z DUZA iloscia krysztalowych kosteczek. Bajka!!! Kolejne misto to Kompong Cham, ktore poza wielkim targiem i ulicznym aerobikiem dla miejscowych nie zaoferowal nam nic specjalnego. Stad jedziemy do Siem Reap, ktore staje sie nasza kolejna mala miloscia...

czwartek, 10 grudnia 2009

Wspolne drogi











Po dwoch dniach spedzonych w Pakse, nadal trzymamy sie naszego poludniowego szlaku i ruszamy do Champasak, gdzie naszym glownym celem jest swiatynia Wat Pho. Tym razem zmieniamy srodek transportu i przez dwie godziny leniwie plyniemy malutka, lokalna lodzia. Do przystani dobijamy o 11-ej, szybko wynajmujemy bungalow i ruszamy do Wat Pho. Kompleks swiatyn oddalony jest o 10km, wiec uznajemy ze na tak "krotki" dystans nie potrzebujemy brac tuktuka, ani wynajmowac rowerow. Wlascieciel bungalowow jest bardzo zdziwiony nasza decyzja ( chyba jestesmy pierwszymi bialymi, ktorzy decyduja sie isc pieszo ), ale pokazuje nam wlasciwy kierunek i punkt dwunasta ruszmy przed siebie. Jest tylko jeden drobiazg, ktorego nie bierzemy pod uwage - slonce wlasnie ustawilo sie w zenicie. Mijajac wioski po drodze, wzbudzamy niemala sensacje, lokalni mieszkancy ( wszyscy schowani w cieniu ), smieja sie z nas i pokazuja palcami na niebo. Jedyni biali jakich mijamy, wracaja wlasnie do swoich hoteli, by zaszyc sie w klimatyzowanych pokojach - my odwaznie brniemy przed siebie. Kiedy po dwoch godzinach ( dla nas wieki ) docieramy do celu, czeka nas jeszcze pokonanie stu stopni po gore. Mamy szczescie, wlasnie trawaja przygotowania do celebracji nadchodzacej dzis pelni ksiezyca. Czekajac na zblizajaca sie noc zaprzyjazniamy sie z Robertem - Niemcem podrozujacym podobna do nas trasa. Proba wspolnego obiadu konczy sie fiaskiem, poniewaz nie mozemy wyjsc poza teren Wat Pho, bez ponownego placenia za wstep. Przemily straznik idzie nam na reke i pozwala szybko przemknac sie do najblizszej budki z chipsami, ktore musza wystarczyc nam na najblizsze 5 godzin. Wraz z nastaniem nocy rozpoczyna sie ceremonia - plonie kilka tysiecy swieczek, slychac laotanska muzyke, ludzie modla sie w skupieniu, powietrze przesiakniete jest zapachem kadzidel...
Nastepnego dnia plyniemy do Don Khon,jednej z wysp na pograniczu z Kambodza.Dwa ostatnie dni uplywaja nam pod znakiem lenistwa, co w naszym przypadku oznacza dlugie spacery bez wyznaczonego celu. Podczas jednego z nich spotykamy naszych polskich znajomych z Luang Nam Tha. Chowamy sie w cieniu i pytamy o wrazenia z trekkingu. Niestety opowiesci o gorskiej wyprawie, przerywaja nam pijawki, ktore schowane przed sloncem w wilgotnej trawie, bardzo zainteresowaly sie naszymi stopami. Szybko rozchodzimy sie, majac nadzieje, na kolejne spotkanie, "gdzies w drodze". Wieczorem spotyka mnie niespodzianka - kiedy zamawiam jedzenie, wlasciciel mowi do mnie, ze jestem podobny do slawnego pilkarza ( niestety nie zrozumialem ktorego ), kiedy po skonczonym posilku wychodzimy, podchodzi do nas mowiac ,ze widzial mnie w telewizji kila dni temu i dobrze gram w pilke...
Droge do granicy, pokonujemy bez problemu - lodka, autobus i juz jestemy. Nie jest to jednak oficjalna granica ( pomimo tego, ze od reki mozna dostac wize ), wiec trzeba przygotowac sie na oplaty, ktore ida bezposrednio do kieszeni oficerow. Z plikem jednodolarowek podchodzimy do okienka -pierwsze 2$ placimy za wbicie pieczatki po laotanskiej stronie. Basia odwaznie prosi o rachunek, ktorego oczywiscie nie otrzymuje, ale mina straznikow jest bezcenna! Potem po kolei 1$ za zmierzenie temperatury i kolejny za pieczatke po kambodzanskiej stronie, gdzie posrod turystow wypatrujemy Roberta. Niestety, chodziaz jedziemy w tym samym kierunku, on ma zamiar od razu jechac do Siem Reap, my planujemy postoj w Kratie, a wraz z nami para holendrow poznanych na lodzi...