niedziela, 31 stycznia 2010

Happy End


Kiedy w Azji trwaja przygotowania do nadchodzacego Roku Tygrysa, my przygotowujemy sie do powrotu do domu. Wszystkim serdecznie dziekujemy za czas jaki poswiecili na czytanie naszego bloga i wszystkie komentarze, ktore tam umiescili. Wszystkich was juz za kilka dni cieplutko usciskamy w zimowej Polsce...

Ostatni post










Kuala Lumpur jest jest imponujace. Trzeba przyznac, ze Malezyjczycy moga byc dumni ze swojej stolicy - jest duza, czysta i pomimo calego bogactwa, jest pelna malych klimatycznych miejsc. Kilka ostatnich dni jakie pozostaly nam w Malezji, to zdecydowanie za malo, zeby w calosci zwiedzic miasto. Planujac wrocic tu jeszcze na kolejnej wyprawie, decydujemy sie na leniwe spacery po dzielnicach centrum. Jeden dzien spedzamy poza miastem w hinduskiej swiatyni w Batu Caves. Ostatnia miejscowosc na naszej liscie to pelna czerwonych lampionow Melaka. Dzis znow jestesmy w Kuala Lumpur, skad za kilkanascie godzin czeka nas lot do stolicy chinskiego hazardu - Macau. Tam planujemy zostac jeden dzien i moze uda nam sie nocowac w hostelu, w ktory Wong Kar Wai nakrecil 2046. Pozniej kolejny dzien w Hong Kongu i dlugi lot do domu...

piątek, 29 stycznia 2010

Malezyjska Krynica









Na kolejne 5 dni, zatrzymujemy sie w Tanah Rata, miejscowosci polozonej w Cameron Highlands. To malutkie miasteczko o bardzo relaksujacej atmosferze, w ktorym za dwa ringity kupujemy mape okolicy i majac gory na wyciagniecie reki, codziennie przemierzamy, ktorys ze szlakow. Niestety sa one bardzo zle oznaczone ( w zasadzie wogole) i czesto na rozwidleniach intuicyjnie wybieramy sciezke, ktora w gaszczu roslin powinna doprowadzic nas do celu. Wychodzac na Gunung Berembun gubimy sie kilkakrotnie w gestym buszu.Ta wyprawa to jeden z ciezszych trekingow jakie zrobilismy do tej pory. W czasie wspinaczki, musimy nieustannie chwytac sie korzeni, galezi i wystajacych skal, probujac zachowac rownowage i nie zsunac sie w dol po sliskim blocie. Kilka godzin wysilku i gorace wilgotne powietrze sprawiaja, ze kolejny dzien mozemy przeznaczyc juz tylko na odpoczynek i "spokoje" zwiedzane okolicy - zielone plantacje herbaty, kolorowe hodowle egzotycznych kwiatow, czerwone pola truskawek. Szybka wizyta na farmie pszczol i na sam koniec najlepsza atrakcja - farma lokalnych motyli i jadowitych zwierzat. Mamy tu caly przeglad malych drapieznikow, zamieszkujacych okoliczna dzungle - wielkie robaki, weze, jaszczurki...Kiedy dochodzimy do terarium ze skorpionami przewodnik pyta:
- Kto chce potrzymac skorpiona?
Basia odwaznie wyciaga reke, od razu dostaje jednego, ale wzbudza taka sympatie naszego przewodnika,ze ten szybko dorzuca jej jeszcze dodatkowo dwa kilkunastocentymetrowe czarne drapiezniki. Rozochoceni mozliwosia spotkania tych malych "bestii" twarza w twarz, nastepnego dnia ruszamy na ich poszukiwanie. Naszym malym marzeniem jest znalezienie przezroczysto-zielonego weza, wygladajacego jak wielka zelka Haribo. Niestety nawet tak kiepsko zamaskowanemu gadowi udaje sie bezpiecznie schowac przed naszym wzrokiem i oprocz kilku malych owadow, jedyne na co natrafiamy to bardzo jadowita, czerwona dlugowlosa gosienica. W ostatni dzien z profesjonalnym przewodnikiem ruszamy na nocne "lowy" w dzungli. Na trzy godziny zatapiamy sie w deszcz dzwiekow, a male latarki daja tak slabe swiatlo, ze poruszamy sie prawie po omacku. Roslinnosc, ktora w dzien wyglada bardzo przyjaznie, w nocy nabiera zupelnie innego wymiaru. Pomimo tego, ze najniebezpieczniejsze zwierze jakie znajdujemy, to mala tarantula, atmosfera jest tak ekscytujaca, ze te wyprawe uznajemy za najlepsza z calej naszej podrozy. Na sam koniec spotyka nas smieszny happy end - kiedy powoli zblizamy sie do skraju buszu i w oddali widzimy migajace budynki Tanah Rata, nie mozemy uwierzyc wlasnemu szczesciu - w gestwienie patrzy na nas para blyszczacych sie oczu. Majac nadzieje spotkac jakies duzego drapierznika powoli skradamy sie w jego kierunku. Kiedy jestesmy juz na tyle blisko zeby rozpoznac nasza "bestie z buszu" - stajemy twarza w twarz z ... malym puchatym domowym kotkiem...

środa, 27 stycznia 2010

Melanz kultur







Z jednej wyspy przenosimy sie na kolejna - Pulau Penang, gdzie na dwa dni zatrzymujemy sie w George Town. To male miasteczko pelne mieszajacych sie kultur. Mieszkaja tu Malezyjczycy, Chinczycy, Hindusi - rozne narodowosci, kultury i religie - wszystko to na przestrzestni, ktora mozna obejsc w niecale dwie godziny. Muzumanskie swiatynie sasiaduja z buddyjskimi, chinskie herbaciarnie z malezyjskimi resturacjami i hinduskimi sklepami. Wybierajac sie na zwiedzanie miasta, zanurzamy sie w swiat orientalnych dzwiekow, barw i kolorow. Ulice wypelnione sa mieszanka jezykow, muzyki i kadzidelek. Sklepy z przyprawami sa prawdziwym rajem dla Basi - z kazdego z nich wychodzimy z torebka orientalnych ziol, zalujac, ze tak malo bagazu mozemy miec wylatujac z Malezji.

sobota, 23 stycznia 2010

Historia z Nicole





Nicole znamy jeszcze z czasow, kiedy razem pracowalismy w Irlandii. Od dwoch lat mieszka wraz z mezem i corka na Langkawi. W podrozy po Malezji jest naszym glownym celem. Z Kanchanaburi czeka nas do niej nielatwa droga - powrot do Bangkoku 3godziny, jedna spedzona na dworcu i kolejne 12-cie w drodze do Satun. Tu zatrzymujemy sie o 6-ej rano i zamiast zgodnie z pierwotnym planem, poszukac noclegu na ostatnia noc, wynajmujemy nasz ulubiony transpot - czyli skutery i przemieszczmy sie oddalonej o kolejne kilkanascie kilometrow przystani. Dwie godziny czekania, szybka odprawa i wyplywamy do Malezji. Nicole nie ma internetu w domu, wiec wysylamy jej smsa, z informacja, ze jestesmy w drodze. Poniewaz jest okolo 9-ej, nie dziwi nas fakt, ze wiadomosc do niej nie dochodzi i uznajemy ze wciaz jeszcze moze spac. Do Langkawi przybijamy o 12-ej. Wyspa okazuje sie byc duzo wieksza niz przypuszczalismy, wiec zeby dostac sie z przystani do czesci gdzie sa guesthousy, musimy przejechac kilkadziesiat kilometow taksowka. Kiedy dojezdzamy na miejsce, wciaz nie otrzymujemy raportu o doreczonym smsie, wiec zaczynamy szukac noclegu. Langkawi to kurort, ktory chetnie odwiedzaja zarowno malezyjczycy, jak i europejczycy - hostele sa pelne. Po dwoch godzinach, zrezygnowani przejezdzamy do innej czesci wyspy, gdzie mamy szczescie znalezc niedrogi wolny pokoj. Wieczorem Basia kontaktuje sie z naszymi wspolnymi znajomymi i okolo polnocy dostajemy dobry( roznica cyfry) numer. Rano wysylamy wiadomosc. Nicole nie moze uwierzyc, ze wyslala nam zly numer, ale w ciagu godziny zjawia sie i zabiera nas do siebie. Spedzamy z nia prawie dwa dni i wyjezdzamy ze smutkiem, bo przez ten ten krotki czas czujemy sie jak w domu, a malutka Alyna jest chyba najslodszym dzieckiem w calej Malezji.

środa, 20 stycznia 2010

Powrot do krainy usmiechow





Sa wa dee ka - cieplutko wita nas tajlandzka stewardessa. Przekraczajac prog samolotu, czujemy, ze chociaz wciaz jeszcze jestesmy na wietnamskim lotnisku, to znow znalezlismy sie z powrotem w tej Azji, ktora na stale zagoscila w naszych sercach. Powrot do Tajlandii, to jak wizyta w domu. Znow otaczaja nas usmiechnieci ludzie, slonce milo muska nasze twarze, a my wciaz pamietamy rozklad miasta, ktore, jako pierwsze urzeklo nas swoja atmosfera. Bez problemu, z lotniska dostajemy sie poludniowy dworzec, skad po 10-ciu minutach ruszamy do Kanchanaburi. Szybko udaje nam sie znalezc guesthouse, ktory jest tak ladny, ze od razu zalujemy, ze bedziemy musieli go opuscic. Wiemy, ze tu odpoczniemy sobie po Wietnamie, ale czas juz nas sciga, wiec zostajemy tylko na dwie noce. Wieczorem wybieramy sie na most na rzece Kwai, a kolejny dzien to pobyt w Narodowym Parku Erawan. Wspinamy sie wzdluz siedmu wodospadow na wysokosc 1000-ca metrow. Pobyt w tym malym raju regeneruje nasze sily i nastepnego dnia ruszamy w strone Malezji...

wtorek, 19 stycznia 2010

Wietnamski chlod















Do Hoi An przyjezdzamy o 7-ej rano. Niestety jest to pora kiedy hostele sa jeszcze pelne i mamy trudnosc ze znalezieniem jakiegokolwiek miejsca dla siebie. Pomimo tego, ze jest to mala miejscowosc ceny wolnych pokoji sa duzo wyzsze niz na poludniu Wietnamu. W koncu udaje nam sie sie znalezc jeden na obrzezach miasta i zmeczeni nocna podroza pozwalamy sobie na krotka drzemke. Kierujac sie na polnoc Wietnamu, zaczynamy powoli wjezdzac w strefe zimy ( okolo 10 - 12C), ale oprocz powietrza, sami ludzie wydaja sie nam jacys chlodniejsi. Miasto Krawcow, pomimo swojej bajkowej nazwy jest najmniej sympatycznym miejscem w naszej podrozy, wiec z przyjemnoscia opuszczamy go po dwoch dniach i zatrzymujemy sie w Hue, ktore niestety wita nas deszczem i prawie caly pierwszy dzien spedzamy w hotelu. Atmosfera tutaj jest zdecydowanie milsza . Wieczorem w koncu przestaje padac i mozemy zrobic maly spacer po miescie. Drugiego dnia mamy wiecej szczescia - wychodzi slonce co umozliwia nam zwiedzenie Zakazanego Purpurowego Miasta. Wieczorem trafiamy do Friendly Restaurant, gdzie serwuja nam caly set pysznych lokalnych potraw. Ostatnie miejsce, ktore odwiedzamy w Wietnamie ( niestety ze wzgledu na pogode rezygnujemy z Sapy) to Hanoi. Kiedy dojezdzamy tu o 6-ej rano, ulice tetnia juz zyciem i jest to najglosniejsze miejsce jakie odwiedzilismy w Azji. Drugiego dnia "uciekamy" z niego robiac sobie mala wycieczke do Perfumowej Pagody. Trzynastego stycznia bez specjalnego smutku jedziemy na lotnisko. Basia znow ma problem z socjalistycznymi oficerami, ale po kilku minutach w koncu dostaje upragniona pieczatke. Kierujac sie do samolotu, wiemy ze Wietnam to nie miejsce do ktorego chce sie wracac...