piątek, 29 stycznia 2010

Malezyjska Krynica









Na kolejne 5 dni, zatrzymujemy sie w Tanah Rata, miejscowosci polozonej w Cameron Highlands. To malutkie miasteczko o bardzo relaksujacej atmosferze, w ktorym za dwa ringity kupujemy mape okolicy i majac gory na wyciagniecie reki, codziennie przemierzamy, ktorys ze szlakow. Niestety sa one bardzo zle oznaczone ( w zasadzie wogole) i czesto na rozwidleniach intuicyjnie wybieramy sciezke, ktora w gaszczu roslin powinna doprowadzic nas do celu. Wychodzac na Gunung Berembun gubimy sie kilkakrotnie w gestym buszu.Ta wyprawa to jeden z ciezszych trekingow jakie zrobilismy do tej pory. W czasie wspinaczki, musimy nieustannie chwytac sie korzeni, galezi i wystajacych skal, probujac zachowac rownowage i nie zsunac sie w dol po sliskim blocie. Kilka godzin wysilku i gorace wilgotne powietrze sprawiaja, ze kolejny dzien mozemy przeznaczyc juz tylko na odpoczynek i "spokoje" zwiedzane okolicy - zielone plantacje herbaty, kolorowe hodowle egzotycznych kwiatow, czerwone pola truskawek. Szybka wizyta na farmie pszczol i na sam koniec najlepsza atrakcja - farma lokalnych motyli i jadowitych zwierzat. Mamy tu caly przeglad malych drapieznikow, zamieszkujacych okoliczna dzungle - wielkie robaki, weze, jaszczurki...Kiedy dochodzimy do terarium ze skorpionami przewodnik pyta:
- Kto chce potrzymac skorpiona?
Basia odwaznie wyciaga reke, od razu dostaje jednego, ale wzbudza taka sympatie naszego przewodnika,ze ten szybko dorzuca jej jeszcze dodatkowo dwa kilkunastocentymetrowe czarne drapiezniki. Rozochoceni mozliwosia spotkania tych malych "bestii" twarza w twarz, nastepnego dnia ruszamy na ich poszukiwanie. Naszym malym marzeniem jest znalezienie przezroczysto-zielonego weza, wygladajacego jak wielka zelka Haribo. Niestety nawet tak kiepsko zamaskowanemu gadowi udaje sie bezpiecznie schowac przed naszym wzrokiem i oprocz kilku malych owadow, jedyne na co natrafiamy to bardzo jadowita, czerwona dlugowlosa gosienica. W ostatni dzien z profesjonalnym przewodnikiem ruszamy na nocne "lowy" w dzungli. Na trzy godziny zatapiamy sie w deszcz dzwiekow, a male latarki daja tak slabe swiatlo, ze poruszamy sie prawie po omacku. Roslinnosc, ktora w dzien wyglada bardzo przyjaznie, w nocy nabiera zupelnie innego wymiaru. Pomimo tego, ze najniebezpieczniejsze zwierze jakie znajdujemy, to mala tarantula, atmosfera jest tak ekscytujaca, ze te wyprawe uznajemy za najlepsza z calej naszej podrozy. Na sam koniec spotyka nas smieszny happy end - kiedy powoli zblizamy sie do skraju buszu i w oddali widzimy migajace budynki Tanah Rata, nie mozemy uwierzyc wlasnemu szczesciu - w gestwienie patrzy na nas para blyszczacych sie oczu. Majac nadzieje spotkac jakies duzego drapierznika powoli skradamy sie w jego kierunku. Kiedy jestesmy juz na tyle blisko zeby rozpoznac nasza "bestie z buszu" - stajemy twarza w twarz z ... malym puchatym domowym kotkiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz